Jak być może już wiesz, uwielbiam sci-fi. Oglądam zatem niemal wszystko, co wpadnie mi w monitor. Gdy na Netfliksie pojawił się film „Power” (Reżyseria: Henry Joost, Ariel Schulman), postanowiłem dać mu szansę. Po seansie niestety uważam, że niepotrzebnie.
Sam pomysł – choć niezbyt może wyszukany i nowatorski – wydaje się fajny: powstaje pigułka, której zażycie daje supermoce. Każdemu inne. A dowiadujesz się, jakie masz moce po pigułce dopiero wtedy, gdy ją zażyjesz. Jeśli masz pecha, możesz nawet nie przeżyć tejże próby.
Co z tego, że pomysł dobry, jeśli wykonanie po prostu banalne. W zasadzie ciężko mi się doszukać plusów tego obrazu. Scenariusz: totalnie przewidywalny i bez nawet nutki dreszczyku, niepewności, zaskoczenia. Gra aktorska: przeciętna, a momentami słaba. Efekty specjalne: w porządku, niektóre dość ciekawe (np. płonący facet), ale to za mało, żeby film był dobry. Zarysowanie postaci: przeciętne. Jest facet, który szuka córki. Jest inny facet, który pomaga jednej dziewczynie. Jest i owa dziewczyna, która… fajnie rapuje. I tyle. Oj, za mało.
Dla mnie jedynym plusem filmu jest Joseph Gordon-Levitt, którego po prostu lubię jako aktora, ale furory tutaj nie robi. Nie gra głównej roli, dość banalne kwestie wypowiada, no i nie jest to jego najlepsza rola. Chyba dopasował się do reszty aktorów i samego filmu.
Podsumowując: film odradzam. Jeśli jesteś kompletnie niewymagającym widzem i się nudzisz, to oczywiście możesz poświęcić blisko dwie godziny z życia. Ale jeśli oczekujesz dobrego science fiction, z pomysłem, akcją, świetnym aktorstwem – daj sobie spokój. Szkoda czasu.
0 komentarzy